Na Irlandię miałam jedynie cztery dni. Przyleciałam tu pod koniec kwietnia z grupą znajomych. Pierwsze wrażenie po wylądowaniu samolotu linii Ryanair, to wiosna w rozkwicie. Świeża zieleń okolicznych pól, drzew i zapach pachnących krzewów. Mgła i mżawka, a za chwilę słońce. Kapryśna pogoda to norma na wyspie, którą oblewają aż trzy morza: Ocean Atlantycki, Morze Irlandzkie i Celtyckie.
Irlandia zajmuje obszar 70 243 km2. Jest 4,5 raza mniejsza od Polski. Mieszka w niej ok 5,5 miliona osób.
Dublin, jak wszystkie stolice świata, jest krzykliwy, przepełniony spieszącymi się ludźmi. To dlatego wynajęliśmy domek na wsi, oddalonej od miasta o kilkadziesiąt kilometrów. Cisza, spokój.
Olbrzymie połacie łąk i umiarkowany klimat pozwalają na całoroczny wypas. Na zboczach wzgórz skubią trawę czyste, zadbane owce. Dalej widać stada brązowych krów w sielskim pejzażu. Pełno tu też królików, które bez strachu, nie spiesząc się, kicają nam z drogi.
Zwiedzanie zaczynamy od Phoenix Park. To największy miejski park w Europie – 770 hektarów, pola zielonej trawy, ścieżki, aleje. W piątkowe popołudnie Irlandczycy relaksują się w nim całymi rodzinami. Jeżdżą na rowerach, grają w piłkę nożną, leżą na trawie. Na terenie parku ma swoją siedzibę premier Irlandii, oraz Ambasada Stanów Zjednoczonych.
Na rozległych polanach żyją stada na wpół oswojonych saren i jeleni. Spokojnie skubią trawę, nie zwracając uwagi na ludzi. Narodowym zwierzakiem Irlandczyków jest jeleń. Ważna wiadomość dla tych, co nie przepadają za wężami i kretami – nie ma ich tutaj! Ale komu przeszkadzały dzięcioły? Bo ich również nie ma.
Następnego dnia o świcie wsiadamy do samochodu. Celem jest wzgórze The Great Sugarloaf, czyli Góra Cukru, położona w paśmie gór Wicklow, pół godziny jazdy samochodem od Dublina. Z daleka wzgórze wydaje się wysokie, z bliska nieco mniej potężne. Średniej wielkości kopiec, ze środka którego wystają skały. Wąską ścieżką, w towarzystwie kilkunastu osób, wspinamy się na szczyt (521 m.n.p.m). Po czterdziestu minutach wzgórze zdobyte. Z wierzchołka widać klifowate wybrzeże i granatowe o tej porze roku morze irlandzkie. Schodzimy inną stroną, miejscami zjeżdżając po piargach.
Od razu ruszamy w następne ciekawe miejsce. Droga wije się zakosami w górę. Tylu odcieni zieleni nie widziałam nigdzie indziej! Najstarszy w Irlandii Johnnie Fox’s Pub założony został w 1798 roku. Parterowy, niski dom, mimo wczesnej pory, zapełniony po brzegi. Wystrój eklektyczny, wielopokoleniowy. Każda grupa wiekowa dodawała w nim swój akcent. Porcelanowe figurki, końskie siodła. I choć każde krzesło z innego kompletu – a jednak wszystko do siebie pasuje. W sali głównej na suficie wiszą porcelanowe, ręcznie malowane nocniki. Taki zwyczaj! Na ścianach w korytarzu – fotografie znanych osób, które odwiedziły to miejsce. Królowa Angielska – jak zwykle w nienagannym kostiumie i kapeluszu. Obok nasi – uśmiechnięty Lech Wałęsa, poniżej poważny Premier Buzek.
Herbatę podano w ocynkowanych czajnikach pachnie orzeźwiająco. Piwo pije się w kuflach. Ludzie przekrzykują się, rozmawiają, śmieją. Z każdego kąta dobiega pełna życia irlandzka muzyka. Dopijamy herbatę i w drogę. Z żalem opuszczamy kultowe miejsce. Krążymy jeszcze przez kilka godzin bez celu, po prostu chcemy poznać prowincję. Małe miasteczka, wsie są zadbane, czyste. Piętrowe domy na wsiach zanurzone w ogrodach.
Czeka już na nas wąwóz zamknięty wodospadem i jezioro, które kształtem przypomina kufel piwa. I nic w tym dziwnego, to posiadłość potentata irlandzkiego piwa. Na samym dnie wąwozu, dobrze ukryty przed okiem turystów, stoi dom właściciela najsłynniejszej na świecie marki piwa Guinness.
Wjeżdżamy wyżej, w kierunku przełęczy Sally Gap, w górach Wicklow. Droga wiedzie przez polodowcowe doliny, jeziora, łagodne wzgórza, pełne brunatnych zeschłych wrzosowisk. Tutaj również kwitną całe połacie żółtych, olbrzymich krzewów. Wyobrażam sobie jak zmienia się kolor krajobrazu, gdy zakwitną wszechobecne wrzosowiska! Docieramy na najwyżej położone skrzyżowanie wśród torfowisk (540mn.p.m). A potem w dół, do domu, gdzie czaka herbata.
Piątek, wypad do Dublina. Miasto nad rzeką Liffey założyli w dziewiątym wieku Wikingowie. Dziś szerokie ulice pełne eleganckich sklepów. Katedra Świętego Patryka – dzieło romańskich architektów z początków 12 w., oblegana przez turystów. Wszędzie hałaśliwe grupy z przewodnikami zwiedzające miasto.
Co chwilę słychać ojczysty język. Około 180 tysięcy Polaków mieszka i pracuje w Irlandii, duża część znajduje w Dublinie dobrze płatną pracę. Mijamy budynek National Gallery, jest w niej eksponowana sztuka irlandzka i europejska.
Po południu ulice ożywają. Grupy młodych wystrojonych dziewczyn, w szpilkach i sukienkach z głębokimi dekoltami spieszą do Temple Bar.
Opuszczamy centrum, zagłębiając się w wąskie ulice starówki słynne z nocnego życia. Jestem pod wrażeniem. Całe ulice to puby, jeden obok drugiego. Ładna pogoda, więc tłumy wyległy na wąskie ulice. Piją, rozmawiają, słychać śmiech. A do tego charakterystyczna, pełna życia muzyka, która sączy się zewsząd, to cichutko, to nadmiernie głośno. Rytmiczna, charyzmatyczna, aż nogi same zrywają się do tańca.
W latach 1845-1849 w Irlandii panował głód. Milion osób zmarło z głodu. Kolejny wyemigrował do pobliskich państw. Najwięcej do Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Obecnie w Nowym Jorku mieszka ich więcej, więcej niż w Dublinie.
W dziewiątym wieku wyspa utraciła wolność, podbita przez Anglię. Odzyskała ją w 1923 roku.
Irlandia od 1973 roku należy do Unii Europejskiej i systematycznie się bogaci. Od lat wiedzie prym w produkcji elektroniki. 25% komputerów trafiających do Europy wyprodukowano w Irlandii. Kraj ten ma więcej telefonów komórkowych niż mieszkańców.
W ostatnim dniu pobytu w Irlandii postanowiliśmy odwiedzić zamek Rock of Cashel. Widoczny z daleka, osadzony na sześćdziesięciometrowym wzgórzu, zbudowany z kamienia, mroczny, zimny. Miejsce, w którym już w piątym wieku szerzył chrześcijaństwo Święty Patryk – patron wyspy. Współczesna Irlandia to kraj katolicki, choć i tutaj kościoły pustoszeją a religia przeżywa głęboki kryzys.
Obok zamku jest cmentarz. Oglądamy Kamienne płyty wrośnięte w ziemię. Celtyckie krzyże z kamienia, zaśniedziałe, porośnięte mchem.
Czwartego dnia czas na pożegnanie. Pośpiesznie pędzimy na lotnisko. Kiedy samolot zadziera dziób i wznosi się w powietrze, ostatni raz zerkam przez okno na mały kraj, który mnie zauroczył. Zamierzam do niego wrócić.
Marcin BWZ napisał
Super pomysł z tym domkiem na wsi. Takiej Irlandii nie znam, ale bardzo chętnie bym poznał… wpis daje do myślenia.
Dama5 napisał
Świeżo wróciłam z Irlandii wycieczki organizowanej przez BP,jestem oczarowana zielenią wyspy widziałam to co zostało opisane wyżej ale rownież zachęcam do zwiedzenia skansenu przy zamku Bunratty jest to Bunratty Folk Park,odtworzono miasteczko z XIX w.mozna poczuć zapach palonego torfu ,jest autentyczny pub itp.